piątek, 11 kwietnia 2014

'Cyanide' (2006) - złapać zabójców Rajiva Gandhiego



Jeśli po zeszłorocznym, nagłośnionym Madras Cafe komuś wydawałoby się, że kino indyjskie nie zajmowało się wcześniej tematyką związaną z zamachem na/zabójstwem Rajiva Gandhiego czy też działalnością 'Tamilskich Tygrysów' (LTTE) to jest oczywiście w błędzie. Wystarczy wspomnieć choćby fantastyczną Terrorystkę Santosha  Sivana. Kilka lat późniejszy film A.M.R. Ramesha (tego, który to niedawno nakręcił Attahasę - filmową biografię Veerapana łączy z obrazem Sivana fakt, że obu reżyserów interesuje nie tyle próba odtworzenia przebiegu tych historycznych wydarzeń (i  jeśli ktoś liczy na szersze poznanie przyczyn czy skutków śmierci byłego premiera Indii to raczej ich z tych filmów nie pozna), ale wybierają z nich fragment, na bazie którego snują własne opowieści. I jakkolwiek bohaterami obydwu filmów są 'tamilscy terroryści' klimat tych historii jest całkiem różny: Sivanowa była bardziej liryczna, wręcz poetycka, Rameshowa to raczej thriller, czyli solidna porcja napięcia i adrenaliny. Wychodząc od podanej przez narratora informacji, o tym, co właśnie się stało (i to jedyny moment filmu, w którym pada nazwisko Gandhiego), obserwujemy tu bowiem sytuację dwóch grup ludzi: ukrywających się na przedmieściach Bengaluru członków  LTTE i miejscowej  policji, która ma za zadanie ich złapać (choć więcej jest o tych pierwszych).  Dwie grupy pod silną presją. Ta policyjna zdaje się być bardziej oczywista (to taki moment, że po prostu muszą się wykazać skutecznością), ale przecież i zamachowcy - nawet jeśli zostali wyszkoleni i są gotowi oddać swe życie za 'sprawę' (jakże przejmująca jest tu scena, gdy to jedna z członkiń ruchu pokazuje zawieszoną na swej szyi fiolkę z tytułowym cyjankiem i mówi z dumą, że to ślubny prezent od męża i że czeka na chwilę, gdy będzie mogła z niego skorzystać) -  nie oddadzą się przecież dobrowolnie w ręce organów ścigania. Rozpoczyna się więc walka z czasem: policja prowadzi swoje intensywne śledztwo, zamachowcy próbują 'przeczekać' aż do czasu, gdy zostanie im zorganizowany 'przerzut'. Taka sytuacja wzbudza oczywiście olbrzymie emocje...Które udzielają się i widzowi. Nawet jeśli zasadniczo wie, jak to się skończy. Bo to jest po prostu bardzo dobrze zrealizowany film.  Niecałe dwie godziny świetnie skonstruowanego dramatu (takiego trochę w hitchcockowskim stylu). Z bardzo dobrymi zdjęciami, montażem i backgroundem (a bez żadnych piosenek i innych rozpraszających 'pierduł').  Ze świetnym zespołem aktorskim, który potrafi pokazać swych bohaterów tak bardzo 'po ludzku' (jakże miło było mi odkryć, że niektóre twarze są mi już jakoś znane - nawet jeśli nie potrafiłam ich sama skojarzyć z nazwiskiem/inną rolą). Trudno tu kogoś wyróżniać jako lepszego, mnie jednak chyba 'w głowie'  szczególnie  utkwiły panie: wspominana już członkini grupy i żona 'przechowującego' ich człowieka.  Może - jako też kobiecie - po prostu łatwiej mi było je zrozumieć/obdarzyć współczuciem? Jeden z najbardziej poruszających fragmentów to też z kobietą: która ogląda fragment filmu opowiadający o losach Onake Obavvy, legendarnej obrończyni fortu Chitradurga.   Ładunek emocjonalny kryjący się za tą sceną (i paralelą) jest niesamowity. Prawem kontrastu zapamiętałam też  te jedyne 'jaśniejsze' obrazy w filmie. Dzięki którym jakby ciut lżej znosi się zakończenie. Niestety potem następuje jedyny 'zgrzyt' w filmie. Kolejne 'wejście' narratora. Nie chodzi nawet, że niepotrzebne, ale zupełnie nie na miejscu.  Mogę tylko próbować zgadywać, czym mogło być podyktowane (i biorę tu pod uwagę i względy cenzorskie jednak). Ale pomijając to to naprawdę kawał świetnego kina. Które gorąco polecam :)  
Trailer: 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz